Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

— Proszę pani, — rzekł żywo — może ojcu pani ja zrobię przykrość. Może ja państwu uczynię wspomnienie bólu żywszem. Proszę mnie w takim razie do domu swego nie wprowadzać i ojcu o mnie nic nie mówić.
— Nie zwykliśmy tutaj udawać. Czekaliśmy pana i radzi widzimy. Antek kochał pana.
— Dziękuję pani! — rzekł półgłosem.
— Ot, my i w domu — ozwał się woźnica.
Rzeczywiście sanie wbiegły w ulicę wioskową, ciemną i pustą i stanęły wreszcie przed parkanem oddzielającym od drogi porządny dom piętrowy. Świeciło się w nim, i gdy dziewczyna otworzyła furtkę, dwa psy wpadły na nią w radosnych podskokach, a drzwi domostwa skrzypnęły i ukazał się człek z lampką, szpetny, chuderlawy, pokazując w uśmiechu powyszczerbiane zęby.
— Dobry wieczór, Siergieju, otwórz Gryni wrota! — rzekła, biorąc mu z rąk lampkę.
Znaleźli się w sieni, na schodach, prowadzących na piętro.
Wtem ktoś otworzył drzwi na dole. Wionęły z nich kuchenne zapachy i ciepło, a w progu stanęła stara kobieta w czepcu i zawołała:
— To ty, Maryniu?
— Ja, ciotko.
— Chwała Bogu! Już się pan niepokoił. Zaraz ci przyniosę wieczerzę.
— Ojciec sam?
— Był ksiądz Ubysz, ale odszedł do siebie.