Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/180

Ta strona została przepisana.

W domu mało co było cieplej niż na dworze i mało co jaśniej.
— Przysłała mnie do was panna Gostyńska! — rzekł z prostotą, czując, że tym razem nie jemu, ale on wyświadcza łaskę, i ośmielony pokrewną swojej nędzą.
— Bóg łaskaw, żeś przyszedł — odparła kobieta. — Może mi jeść się postarasz i drew urąbiesz. Za to cię opiorę, oszyję i strawę zwarzę! Płacić to nic nie będziesz; pamiętaj, nie myśl o tem nawet.
— Wiem. Mówiła mi panna Gostyńska. Oto macie od niej jakiś tobołek.
— Patrzcieno! Poczciwina! Pokażno, chłopcze! O, kasza i okrasa jest, i wódki butelczyna, i pierog pszenny, i wędzonka! Mój Boże, żeby parę szczapek drew, tobym sobie pojadła za obiad i wieczerzę. Ale drew niema! — westchnęła.
— Siekierę ma pani? Skoczę do znajomego i pożyczę drzewa.
— Jaka ja pani? Mów mi matko poprostu! Siekiery chcesz? Owa! A skąd ona u mnie ma być? Ja sobie gałązki na uwałę łamię i tak.
— To może i garnka nie macie?
— Patrzcie go! A jakażbym ja gospodyni była bez garnka? Oho, mam dwa nawet! Na kwaśną strawę i na przaśną. Po naszemu.
Począł się śmiać. Czuł się u siebie przy tej biedzie. Przy mdłem świetle łojówki obejrzał izbę.
— To wasz dom? — spytał.