Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/181

Ta strona została przepisana.

— Mój! Zostawił mi go nieboszczyk. Majster był, szewc, z Warszawy. I nie pił! Dalibóg nie!
— Fuzję macie! — zagadnął, zdejmując ze ściany zardzewiałą rusznicę odwiecznego systemu.
— Olaboga! — wrzasnęła. — Jeszcze wypali! Zostaw!
— Jakże! Toć nienabita!
— To co? Albo to na wypadek wiele potrzeba? I z nienabitej może być kiedy nie śmierć, to kalectwo!
— Da ona nam chleba! Byle strzelba, już ja was i siebie utrzymam! — zawołał wesoło. — Zaraz wam drzewa dostanę. Zasypujcie kaszę!
— Zaraz! Aha! Albo to woda jest.
— Dajcie dzbanek, to i wody przyniosę!
— Mój Boże! Jak to widać, żeś od takich bogaczów wyszedł. Dzbanek? Garnuszkiem wodę noszą u nas.
— Niechta i garnuszek! — śmiał się.
Idąc do znajomego chłopa po drwa, pomyślał z wdzięcznością o pannie Marji. Podobała mu się ta nowa służba. Przeczuwał, że mu dobrze tu będzie. Po godzinie trzaskał ogień w piecu i kuchni, bulgotała woda w garnku, a stara dreptała ochoczo po izbie.
— Dziwią się ludzie, idąc ulicą, jakie to goddy u Marcinowej — mówiła. — Aha! Marcinowa będzie dzisiaj syta, Marcinowej będzie dzisiaj cie-