Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/186

Ta strona została przepisana.

— Ty, ladaco, do Szyszkówny latasz! Aha! Odtąd skórki ja będę woziła na sprzedaż. Może i zarobiony grosz z nią tracisz? To tak! Sumienia i wstydu nie trzeba mieć, taki mi despekt czynić! Gadaj, jak to było?
Antoni popatrzał na kobietę i spokojnie zwierzynę począł z siebie zdejmować.
— Czy matka na umysł chora? — spytał powoli. — Wcale się z Szyszkówną nie zadaję. Spotkałem ją zeszłej niedzieli i szliśmy razem kroków kilkanaście. Strojna dama zgóry na mnie spojrzała i kiwnęła ledwie głową. Potem spytała mnie, wiele chcę za gronostaje; powiedziałem cenę. Zawołała mię, żebym do jej domu wstąpił. Poszedłem, bom na to handlarz, alem nie wstąpił do bawialni, choć mnie zapraszała.
— Patrzcie ją! Do bawialni! Chciała zaczepić.
— Nie. Chciała pochwalić się, jak pięknie mieszka. Alem nie był ciekaw. Stanąłem w kuchni, tam wyszedł Szyszko i dobiliśmy targu o skórki. Oto i cała historja. Któż to matce plotkę zrobił na mnie?
— Któżby? Twoja panna was widziała razem i to się jej nie podobało. Bardzo słusznie!
— Coś się matce uroiło z tą panną. Taka ona moja, jak i szczęście moje! — zamruczał.
— At, wykręty! Cóż to za narzekanie? Brak ci chleba, czy koszuli, nie masz zdrowia, czy swobody? Grzech gadać; masz, co człowiekowi do szczęścia potrzeba. Raptem bogaty nie będziesz, ale pomału i to się znajdzie. Nie godzi się Bogu