Pierwszego czerwca upłynął termin Szumskiego. Już od pół maja wysłał swe bagaże i uwolnił się od Szyszkina. Parę pozostałych tygodni poświęcał pożegnalnym odwiedzinom i załatwianiu różnych interesów. Wieczorami grywał w klubie. Na rozstanie szczęście przestało mu dopisywać. Przegrywał codzień, a pomimo to wracał co wieczór do kart. Widywano go też co parę dni wchodzącego o południu do domu Smolina. Wtedy zamykali się w gabinecie i wychodzili stamtąd wzburzeni. Smołin szczególnie stał się ponurym od pewnego czasu i jakby co chwila czegoś się lękał. Karawany ich ruszyły już w stepy; on i Berezin bawili niezwykle długo na miejscu. Może mieli zamiar współpracownika i zdolnego agenta przeprowadzić do Tobolska.
W sobotę, na dwa dni przed terminem odjazdu, Szumski rozmówił się ze Smolinem i prosto stamtąd poszedł do Szyszki.
— Jadę pojutrze — rzekł.
— Szkoda! Nie zabrałem ci wszystkich pieniędzy — roześmiał się cynicznie towarzysz gry.
— Oho! Myślisz, żem aż taki niezasobny. Z grubą kabzą stąd ruszam.
— Dziewczyny mi tylko nie zostawiaj!