Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/191

Ta strona została przepisana.

dobrze w ręku. Napaści się nie bał wśród ludzi, w dzień biały. Noc myślał spędzić w klubie dla bezpieczeństwa. Czuł się w położeniu gracza, który postawił grubą stawkę i zgarnia ją triumfujący. Wyrzutów sumienia też nie miał, bo znajdował wymagania swe ściśle handlowej natury. Tylko mu czas dłużył się nieznośnie i bał się pożegnania ze Smolinową. Zresztą był zupełnie swobodny i dobrej myśli. Około wieczora na pustej ulicy spotkał Szamana.
— Może złoto masz? — zagadnął go.
Czarodziej spojrzał na wsze strony.
— Mam — szepnął.
— Chodź ze mną do domu! Zobaczę, może kupię, jeśli dobre. Mnie nie okpisz jak Mrozowickiego.
Szaman zachylił szczelniej chałat wokoło siebie.
— Jakiego Mrozowickiego? Nie znam.
— Tylko przede mną głupiego nie udawaj! Obrałeś go z pieniędzy, a dałeś papiery swojej fabrykacji. To była świetna gratka! Aż mnie korci opowiedzieć mu to przed wyjazdem! Zresztą może i nie powiem, jeśli mi dasz dobrego złota i tanio!
— Dam, — szepnął Szaman — ale się boję u was w domu. Nawet woreczek zostawiłem przy teledze.
— Gdzie?
— Na wale, w krzakach.
— Idź po niego! Ja tutaj zaczekam.