Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/193

Ta strona została przepisana.

Berezin około północy dowiadywał się o niego u graczy; wcale się tam nie pokazał.
Nazajutrz rano ten i ów pytał o niego, a około południa na targu zaczęto przebąkiwać, że drapnął w nocy, nie załatwiwszy wielu rachunków. Andrjanek jednocześnie zdziwił się, kędy mu zginął Mrozowicki. Nie nocował wraz z nim w znajomym szynku i nigdzie go na targowisku nie spotkał. Pod wieczór wśród mnóstwa wozów ujrzał znajomą trójkę doktora z Lebjaży i zagadnął Andukajtysa:
— Sam jedziesz?
— Sam! Przywiozłem masło.
— No, to wrócimy razem.
— Jak chcesz! — mruknął Żmudzin.
Ruszyli tedy wraz z innymi do domu.
Andrjanek wciąż się turbował o Mrozowickiego.
— Ot, mi zginął jak mgła! — rzekł do Andukajtysa.
— Kto?
— Antoni Stefanowicz.
— Jakto zginął? Dziś rano go widziałem!
— Gdzie?
— A ot, na stepie. Nawet rozmawialiśmy. Mówił, że skórki sprzedał i wraca. Miał z dziesiątek kuropatw za pasem.
— Nie mówił, jak się z Szumskim rozeszli wczoraj?
— Nie wspominał nawet. To się spotkali?
— A tak. Szumski go zaczepił.