Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/194

Ta strona została przepisana.

Andukajtys hołoblowego konia batem podciął i zaśmiał się bez dźwięku. Potem biczyskiem na prawo machnął.
— Ot, tutaj Antoniego spotkałem! — dodał.
Step tworzył tu zapadlinę, białą od kwitnącej tawołoszki. Kilka jastrzębi kołowało nad jarem. Andrjanek okiem łowca na nie patrzał.
— Tam jakaś padlina leży! — zdecydował.
Zdjął strzelbę z pleców i wymierzył do jednego z drapieżników-grabarzy. Andukajtys zwolnił bieg koni. Strzał padł. Jastrząb trafiony rzucił się wbok, począł nierówno bić skrzydłami i spadł w krzaki. Andrjanek zaśmiał się jak dziecko radośnie, zeskoczył z telegi i pobiegł żywo po zdobycz. Różowa jego bluza wnet znikła w gęstwinie. Andukajtys zatrzymał konie i obojętny, na sianie się wyciągnął, czekając powrotu. Raptem z jaru rozległ się krzyk Andrjanka:
— Żmud! Żmud! Duchem tutaj! Duchem!
Parę teleg ich napędziło. Stawali ludzie. Nawoływali się, wysiadali z wozów. Andukajtys zerwał się też i wszyscy ruszyli w krzaki, odszukując gromadnie.
— Co tam? Czego? — wołano.
— Bóg z nami — odkrzyknął Andrjanek. — Tu mord uczyniono! Trup leży.
Gęstwina się rozdarła pod naporem ciekawych i oto stanęli wszyscy obok Kwaśnikowa. On zaś o parę kroków od trupa stał, jakby się lękał go dotknąć, a obok trupa, na krzakach, zawisł jastrząb, plamiąc świeżą krwią śnieżne kwiaty ta-