Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/199

Ta strona została przepisana.

— Pocóż go miałem zabijać? — rzekł głucho. — Żebym tę myśl miał, tobym to uczynił wtedy, gdy on mnie zabijał codzień, aż mnie dobił. Teraz odjeżdżał, więc mi przestawał dokuczać. Nie zależało mi na jego śmierci.
— Więc się nie przyznajesz do winy?
— Do jakiej?! Widziałem go zdrowym i całym. W tej chwili po raz pierwszy słyszę, że zabity.
— Źle robisz, zapierając się. Jasna rzecz: pokłóciliście się, doszło do bójki. Nie pierwsza to między wami. W bójce zadusiłeś go, a potem wziąłeś trupa na plecy i ukryłeś w gąszczu. Wszyscy wiedzą, żeście się nienawidzili i parę razy się odgrażałeś na niego. Zabieraj się, pójdziesz do Tobolska! Wszystkie poszlaki masz przeciw sobie.
Marcinowa zaryczała jak zwierzę:
— Za co go bierzecie? Kto widział, że on mordował? Pioruny boskie na was! Nie dam go, nie puszczę! Dowiedźcie mu winy! Wleczecie niewinnego, żeby gnił w więzieniu! Niema na was moru? Antek, a gadajże! Cóż stoisz jak drewno? Świadki staw!
Mrozowicki do ściany podszedł, powiesił na niej strzelbę, którą dotąd w ręku trzymał. Potem podniósł oczy na dwóch chłopów, co do niego podeszli. Jednym był Andrjanek.
— Wy mnie poprowadzicie? — spytał głucho.
Strzelec-przyjaciel głową skinął.
— Zaraz pójdziemy?
— Rozkaz, bez zwłoki.
— Tom gotów!