Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/200

Ta strona została przepisana.

Horodniczy już był wyszedł i ludzie się usuwali, zaspokoiwszy ciekawość. Doktór dopiero teraz do stróżów przystąpił.
— Dajcie mu ochłonąć i spocząć! Cały dzień był na nogach i głodny! — rzekł.
Antoni ponuro spojrzał na niego.
— Mogę iść — mruknął. — Syt jestem na długie czasy, a nogi zdeptane odpoczną w więzieniu.
— No, nie desperujże przed czasem! Rychło cię uwolnią. Wrócisz oczyszczony.
— Mnie oczyszczenia nie trzeba, ale też nie wrócę — odparł młody apatycznie.
Jęk starej go przecie poruszył. Zbliżył się do niej i pocałował w rękę.
— Dość płakać, matko! Bywajcie zdrowi! Cóż robić! Tak mi sądzono. Da Bóg, znajdziecie kogo na moje miejsce. Dziękuję wam za dobre serce.
Marcinowa nie zdawała się pojmować.
— Chodźmy! — stęknął Andrjanek.
Antoni posłuszny wyszedł na ulicę. W oczach mu się ćmiło i nogi drżały. Korzystając, że mroczno było, spojrzał ku domowi doktora. Gorycz zalała mu serce i prędko, prędko poszedł. Minęli wieś. Szlak ciągnął się pusty, a na obie strony step kwitnący, barwny. Antoni przecie nie pójdzie tam szukać zwierza i ptaka, w trawach się pławiąc po ramiona. Zdjęła go wielka żałość. Tę tylko ostatnią nędzarza miał własność: swobodę, ano, i na tę przyszła kolej, aby stracił. Teraz już nie ma nic, nic do oddania złej doli.