Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/211

Ta strona została przepisana.

łą gawędkę. Pił herbatę ze spodka, przygryzając cukier, i po dziesiątej szklance lśnił się od potu. Nie różnił się w niczem od reszty biesiadników, chyba tuszą okazalszą i pugilaresem, który rozpierał swą objętością kieszeń załojonego tułuba. Rozprawiał szeroko i długo o handlach i raz wraz na Antoniego zerkał. Wreszcie wstał i wywołał doktora do gabinetu.
— Ja po twego technika przyjechał — rzekł.
Gostyński się skrzywił.
— Potrzebny on i mnie. Zresztą proces nieskończony. Złożyłem za niego kaucję, poręczyła gmina. Na każde wezwanie ma się stawić w Tobolsku. Nie wiem, czy wydoła służbie. Może potem.
— Kazimierz Michałowicz, ty chytry! Chcesz sobie jego zatrzymać. Ja tobie kaucję zwrócę, ja tobie ustąpię po rublu od wołu na gorzelni, tylko mi go ustąp.
— Ileż mu dasz?
— Dam sto rubli na miesiąc i utrzymanie.
— Mało, Bazyli Teodorowicz. Mniej stu pięćdziesięciu to go wam nie oddam. Poczekaj, zawołam go tutaj.
Wyszedł i zastał Antoniego z panną Marją, rozmawiających zcicha.
— Słuchajno! — rzekł. — Szyszkin ciebie potrzebuje. Trzymaj się twardo mojej ceny, bo roboty będziesz miał mnóstwo i oprócz ciebie nikt tam rady nie da.
— Może i ja nie wydołam?