Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/213

Ta strona została przepisana.

zabiegłe oczki znalazły Antoniego, podszedł, zataczając się, i ciężko się na nim wsparł.
— Pojedziemy już, duszo moja! — zachrapał.
— Zanocujcie! Mróz straszny! — wtrąciła dziewczyna.
— Mróz to zdrowie! — zaśmiał się stary i przyjaźnie jej głową kiwnął. — Rozżegnajcie się z miłym, Marja Kazimierzówna, zabiorę go sobie. Ech! Żeby trzecia córka, tobym go wam nigdy nie oddał. Ano, wy mocniejsi ode mnie. Pożegnajcie tymczasem i tak poradźcie (tu głos zniżył i zbliżywszy swój łeb do jej głowy, dodał): — Niechaj Smolina trzyma tak: — pięść złożył; Berezina tak: — zrobił ruch gładzenia; — a Smolinową tak: — pokazał figę z palców. — Bo inaczej będzie z nim jak z tamtym. Nikt jemu tego nie powie, ja jeden, bo go chcę długo mieć.
Młodzi spojrzeli na siebie ze zgrozą w oczach. Bytoż to pijane bredzenie, czy przebłysk prawdy?
Szyszkin nic więcej nie rzekł.