Minęła zima i lato. Miljony owiec napędzono do Kurhanu i rzeź straszliwa zarumieniła krwią ziemię i Toboł cały. Baterje kotłów wytapiały łój, beczkami wybrukowano place, masy skór wiatr suszył. Za miastem, w stosach wnętrzności, żerowały gromady wpół dzikich psów, hodowanych dla skór, a ludzie się roili tłumami po ulicach, zapracowani gorączkowo. Step szronem był okryty i Kirgizi spędzali ku południu stada swe, zdejmowali jurty na konie, szukali zimowych postojów.
Pewnego dnia pocztowa bryczka wyrzuciła na rynku kobietę z tłumokami. Kobieta zdrożona była i oszołomiona tłumem. Tak zajęci byli wszyscy, że na nią prawie nie zważano i potrącano obojętnie. Rozglądała się długą chwilę po tłumie dzikim, grubym, dławił ją swąd łoju i krwi, rozdzierał uszy wrzask bydląt i ludzi. Wreszcie zaczepiła jakiegoś człowieka, który w rękach, krwią zbroczonych, trzymał chleba kawał i jadł, powoli wśród ludzi się przepychając.
— Możecie mi wskazać mieszkanie Antoniego Mrozowickiego?
— Ot, dom na rogu. Idę tam, mogę ciebie zaprowadzić.
— A tłumoki?