Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/219

Ta strona została przepisana.

Walka miała najlepsze chęci, ale bardzo mało wprawy. Zabrała się jednak do dzieła, mieszając ciasto zawzięcie.
Podczas tego do kuchni weszła młoda osoba, spytała o Marcinową i pozostała. Zdjęła futro z siebie, roztarta skostniałe ręce, zachowywała się jak w domu. Przyszedł do niej komisant wódczany, załatwili jakiś interes o spirytus. Przyszło kilku przekupniów, targowała się z nimi. Walka przywykła do poufałości syberyjskiej, nie zwracała na nią uwagi. Dopiero tamta zagaiła rozmowę.
— Nie umiecie chleba miesić! — rzekła.
I bez namysłu zawinęła po łokcie rękawy i utopiła w cieście ręce czyste, białe, a muskularne. Walka spojrzała na nie i nie mogła powstrzymać okrzyku. Dojrzała na palcu pierścionek brata.
— To pani narzeczona Antosia? — zawołała.
— A tak. A wy?
— Ja Walka.
— Walka? On mi o tem nie doniósł. Dawno pani przyjechała?
— Tydzień temu.
— Tyle czasu. Wymówię mu tę mitręgę.
— I jam go ledwie widziała.
— A tak. Barany przypędził. U nas był na wiosnę, w przechodzie w stepy. Teraz znowu gorzelnie go pochłoną. Tutaj człowiek, dorabiający się fortuny, z konieczności staje się odludkiem. Upieczemy ten chleb i zabiorę panią do Lebjaży.
— Dziękuję pani, ale — szepnęła Walka.