Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/223

Ta strona została przepisana.

— Umarł. Wistyccy mieszkają w Warszawie.
— A Promieniew nasz?
— W obcych rękach. Fortuny nasze tak giną, warunki złe, czasy ciężkie, kredyt drogi.
— Cudza krzywda nie tuczy! — mruknął Antoni.
— Żadna z tych racyj nie jest racją — odparł doktór poważnie. — U nas nie umieją pracować, to racja, i dlatego zginą tam wszyscy, jeśli się nie obejrzą.
— A jednak Burski zebrał fundusz.
— Zebrał, bo za niego pracowano. Stare czasy, dobre czasy! Nic nie kosztowało, były zapasy, cugi, dostatki, pałace, wielka fantazja do używania życia. Gdy jednak przewrót się stał, nikt się nie opamiętał. Zaczęto żyć z kapitału, byle zachować fantazję, nauczono się wyciskania zewsząd pieniędzy, szukania kredytu, tylko nie nauczono się nowej pracy, nie przyzwyczajono się do nowych stosunków. Ćwierć wieku, jakem tego nie widział, ale fale, co się tam rozbijają, dochodzą aż tutaj, przynoszą mi smutne jęki, a wzruszają nie ludzi, ale istoty słabe, niezdolne żyć w takich warunkach.
Wy słuchacie wieści jak pieśni, ja jak skargi i rozpaczy i rad jestem, że nie wrócę, bo nie będzie do czego. Ot, i Antek tu jest, żywy przykład. Gdy przybył, piekło przeszedł, a przecie widzimy, że zdolny jest. Omal nie przepadł dlatego tylko, że miał miękkie wychowanie! Nas małpowanie