Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/224

Ta strona została przepisana.

sąsiadów gubi. Duchowo równi Zachodowi, chcemy mu materjalnie sprostać i staczamy się do nędzy.
Przeszedł się parę razy po gabinecie i stanął wśród milczących młodych. Zapatrzył się w ogień i w zamyśleniu położył ręce na głowie córki i Antoniego.
— Ja już nie wrócę, — mówił powoli — ale po latach oni wrócą. To ich obowiązek, jak mój: pozostać. Wrócą. Za grosz, pracą zdobyty, kawał ziemi kupią i jak przystało dziatwie rolnej, na glebie pracować będą. I tacy nie zginą, ot, zobaczycie, bo umieją pracować. Nie rozkazywać, pracować! To różnica! Ręce jego nie powstydzą się kosy ni pługa, potrafi siekierą machać, bydlę wyleczyć, maszyną pokierować. Nie powstydzi się też grubej odzieży i prostego jadła, nie zaśpi ranka, nie opuści roboty dla kompanji. Już dlań nieprzystępna próżność i chęć błyszczenia, nie pociągająca chwalba szyku ani straszne drwiny i śmiechy. Nazwą go dzikim człowiekiem i chamem, opowiadać będą, jakie grube ma ręce i ordynarne obejście, jak go czuć stajnią i oborą. Taki on będzie i tak dzieci pokieruje. Zdolnych pokieruje wyżej, mniej zdolnych zatrzyma w domu. A dom ten będzie cichy nazewnątrz i niepokaźny, jak te domki szare, w których pszczoły żyją!
Antoni w milczeniu dłoń starca z głowy swej zdjął i do ust poniósł. On zaś prawicę po włosach córki przesunął i dodał: