Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/228

Ta strona została przepisana.

Z pod domu doktora ruszyły pierwsze sanie, za temi drugie, trzecie. Chłopi zbudzeni wychodzili z chat, pytając, co się stało. Uspokojeni wieścią, wracali do snu. Pod płozami sań skrzypiał śnieg, mróz tamował oddechy; kilkoro sań biegło po stepie, kilkunastu ludzi jechało jak na gody. Bardzo długo w martwej ciszy powietrza dzwonki się rozlegały.
Przed pocztową stacją kurhańską, gdzie ksiądz się zatrzymał, ścisk był jak na jarmarku, w stancji dusili się ludzie. Niesiono dzieci małe do chrztu, dopominał się każdy spowiedzi, dziesięć par czekało ślubu, a każdy do księdza się cisnął i płakał, i na mszę grosz dawał, i różne prośby składał. Ksiądz, podróżą wyczerpany, chwiał się na nocach, to bladł, to czerwieniał, ale siłą woli się trzymał. A śpieszyć się trzeba było, bardzo śpieszyć. Zresztą ludzie cierpliwi byli. Odbywszy spowiedź, szli w kąt, modląc się głośno; czekali do wieczora na komunję, ale odejść nie chcieli. Czekali też cierpliwie nowożeńcy, wszyscy skupieni, poważni; nawet dzieci przy chrzcie nie krzyczały mocno.
Drugiego dnia, gdy parę godzin czasu zostawało tylko księdzu, na śluby kolej przyszła. Nie było zapowiedzi, nie było i orszaków. Jedne po drugich przystępowały pary, niektórzy i obrączek nie mieli i jąkali się w odpowiedzi. Antoni ostatni przystąpił, a potem ksiądz dla wszystkich odmówił Veni Creator, śpiesząc się, aby jeszcze dokumenty podpisać.