Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/230

Ta strona została przepisana.

— Do pana jest gość osobliwy — rzekła.
— Pewnie zrujnowali coś w gorzelni — mruknął młody. — Bodaj ich!
Wstał opieszale. Utowiczowa mrugała tajemniczo. Zląkł się o doktora i wyszedł za nią.
Za drzwiami spytał cicho:
— Ojcu może co złego?
— Nie. To Szyszkówna przyjechała i gwałtem pana wzywa.
— Co za licho! Nie mam do niej żadnego interesu.
— Może ona ma. Bardzo niespokojnie wygląda.
Zawahał się chwilę i wrócił do pokoju.
— Chodźmy do kuchni! — rzekł do żony. — Szyszkówna tam jest.
Zeszli nadół. Dziewczyna z futoru stała w sieni, o ścianę oparta, dzika i ponura. Spojrzała jak zwierz na córkę doktora i mruknęła przez zęby pozdrowienie.
— Co do mnie macie? — spytał Antoni.
— Może wiecie, gdzie Franciszek, mój brat?
— Nie widziałem go od wiosny.
— To źle. Myślał grubo zarobić na interesie, a teraz figę dostanie. Mnie pieniądze nie łakome, darmo powiem.
Na wiosnę kazał mi znowu do Szamana wracać i pilnować starego. Dużo się dowiedziałam przez to lato, czego się nikt z was nie spodziewał. Czekałam Franka napróżno. Aż oto onegdaj na futor naprowadziła stara wiedźma trzech zbójów. Napadli na starego i zanim się ja przebudziła, po-