Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/232

Ta strona została przepisana.

— Kto tam jest? — spytał Antoni.
— Nikt więcej oprócz niego. Ciągle tak sam z sobą rozprawia. Dziw, że dotąd nie zmarł!
Cicho chłopak rozwarł drzwi. Niepewne, białawe światło napełniało stancję przez szybki z miki. Nieład panował okropny, bo tu właśnie rozegrała się scena rozboju i mordu. Sprzęty były porozbijane, wojłoki poplamione krwią, kufry odbite.
Na stosie kożuchów leżał Szaman. Acz drzwi nie skrzypnęły, spostrzegł ruch, spostrzegł wchodzącego i poznał go, bo cofnął się nagle do ściany, kurcząc się i kryjąc. Antoni się zbliżył, inni zatrzymali się opodal. Szaman pięść podniósł i oczy bazyliszka wlepił w Szyszkównę.
— Ty gadzino! — syknął. — Sprowadziłaś go!
Antoni pochylił się nad nim.
— Cóż to? Boicie się mnie? Przecie się znamy.
— Jaśnie wielmożny panie sędzio, dobrodzieju! — wyjąkał Szaman. — Służyłem panu wiernie.
Tu się zwinął jak wąż i zajęczał.
— Nie chcę umierać! Nic nie powiem. Będę żył. To Berezin zbójów nasłał. Boi się mnie. Ale ja nikogo się nie boję. Umierając, odkryję wszystko, pierwej nie...
Zakopał się w futra, ale po chwili ból go przemógł.
— Boże! I co to warte? Tylem pracował! Zdechnę, zdechnę!
Marja usunęła męża i przyklękła obok posłania.