Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/233

Ta strona została przepisana.

— Szaman! Póki czas, wyznajcie prawdę! Nie pójdziecie na sąd ludzki, ale na Boży. Mrozowicki przyjechał wam darować.
— Nieprawda! Mrozowicki nie daruje. Zawzięty on, mściwy, pamiętny. Za dzieci swoje nie daruje!
— On o ojcu mówi! — szepnął Antoni. — Któż on?
Szaman rękę podniósł i w kąt wskazał.
— On tam czeka, żebym zdechł. Za brodę mnie weźmie i powlecze. Przeklęte, przeklęte pieniądze!
— Jeżeli to ten Drozdowski — wyjąkał Antoni.
— Aha, wołasz mnie? — zaszemrał ranny. — Cicho, cicho! Nie mów nikomu! Dał mi dużo pieniędzy za imię, kupił je, dał mi drugie tyle za mowę, dwadzieścia lat byłem bez imienia i mowy. I cóż mi z tego? Cóż? Zdechnę, zdechnę!
Przysunął się bliżej Andrjanek i Łukowski.
— Kto on, nasz? — spytał Polak.
— Nie! Ja Szaman! — dziko wrzasnął ranny.
Andrjanek pod nogi splunął.
— Szaman ty, czy nie, ale łotr, to pewno! — krzyknął. — Z twego kufra zabrali złodzieje wszystko, a ot, dewizkę Szumskiego zgubili, na podłodze się wala. Ach, duszo ty czarna, to za ciebie ja tego niewinnego wlokłem do turmy!
Zęby Szamana zadzwoniły jak w febrze.
— Z kufra zabrali wszystko? — wybełkotał.