Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/234

Ta strona została przepisana.

— Tyś mnie okradł wtedy, gdym u ciebie nocował. Zmieniłeś mi w trzosie pieniądze na papier? — zawołał Antoni.
— Nie ja, to stara! Ta jędza, co mnie teraz zabiła. O, czemu jej nie udusiłem!
— Teraz ciebie spalimy z twoją chatą razem! — krzyknął Andrjanek. — Na grób tobie śnieg za biały, a ziemia za święta!
— Drozdowski! Com ja zawinił, żeś mnie tak ukrzywdził? — rzekł Antoni. — Przez ciebie stracił ojciec dobre imię, a my ojcowiznę. Przez ciebie za złodzieja mię miano i za mordercę. I co ci z tego przyszło?
— To tak? — zawołał Łukowski. — Niechże przy świadkach to wyzna! Gadaj!
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się Szaman. — A ja nic nie powiem. Naco? Nie wrócę, skąd przyszedłem. Daleka droga. Aha, ale nie powie ni Burski, ni Berezin, że Szaman umowy nie dotrzymał. Szaman był jak grób, był jak kamień. Kto go kupił, ten miał.
— Spalić czarta! — obstawał Andrjanek.
Marja przemogła wstręt widoczny i pochyliła się znowu nad nim.
— Nie żal tobie niczego, Drozdowski? Dwoje sierot wyrzucili z gniazda. Myśleli o tobie, że ty ich obronić możesz, a tyś ich sprzedał. Teraz umierasz i gdzie pójdziesz?
Szaman milczał. Oczy miał w słup stojące, usta jak do krzyku otwarte.