Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/237

Ta strona została przepisana.

Antoni z żoną owinęli trupa w wojłok i wynieśli z izby. Dziewczyna szła przed nimi z łopatą na ramieniu, ponura. O kroków kilkadziesiąt przy brzeźniaku stanęła i patrzyła na tych dwoje. Skrzywiły się jej usta, zadrgały powieki. Schyliła się prędko nad dołem i poczęła więcej wyrzucać śniegu.
Mrozowiccy złożyli trupa na ziemi i czekali na nią.
— Nie żałujecie fatygi? — rzekła Marja.
— A nie — odparła, podnosząc głowę. — Zrobię mu wygodny grób, a wiosną kości zbiorę i zagrzebię i krzyż mu zatknę. Niech on wie, jakam wdzięczna, że Szumskiego zadławił.
Oczy jej błyszczały dziką nienawiścią i zadowoleniem zemsty. Straszna była przez chwilę. Nastała przykra cisza. Na zachodzie białawe niebiosa rozdarły się nagle i krwista łuna zachodu zalała step; nisko przy ziemi począł się sunąć wicher z gwizdem.
Dziewczyna odrzuciła łopatę, skinęła na Antoniego. Wzięli trupa i wsunęli w dół. Tedy Marja pochyliła głowę i poczęła odmawiać Anioł Pański. Dziewczyna zarzuciła śniegiem mogiłę, ubiła ją i zatknęła na wierzchu łopatę, potem zapatrzyła się w ową łunę zachodnią. Antoni zcicha odpowiadał żonie.
Gdy skończyli, Szyszkówna się ozwała:
— Zaraz odjedziecie?
— Zaraz! — odparł spiesznie Antoni.