Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/240

Ta strona została przepisana.

— Odwiąż nasz! — doradziła żona.
Stanął, dzwonek od duhy odwiązał i słuchał.
Była martwa, ciężka cisza.
Krzyknął z całych sił, długo, kilkakroć. Głos zginął bez echa. Powietrze stało się gęste i poczęły je ćmić płatki duże, rzadkie, padające monotonnie. W minutę odzież ich była biała.
— Śnieżyca! — szepnęła Marja, rozglądając się wkoło.
Spojrzeli na siebie, oboje okropną myślą tknięci.
— Siadaj, a zdaj kierunek koniom! Popędzaj je, ale drogi nie szukaj! Niech idą, gdzie chcą.
Usłuchał machinalnie. Ruszyli.
Uczyniła się ciemność. Step i niebo zlały się w jedną szaro-białą masę, przeciętą zygzakami śniegu, który stawał się jakby ulewą puchu, mamił wzrok, zasypywał żywcem.
— Pierwszy raz cię to spotyka! — ozwała się Marja. — Mnie się zdarzyło przed kilku laty błądzić dobę między Petrówką i Lebjażą. Ojciec wyjechał mnie szukać z kilkudziesięciu chłopami i odnalazł ledwie żywą.
— Tutaj nas chyba Bóg odnajdzie i doprowadzi, bo ludzi niema na kilkadziesiąt wiorst wokoło. Andrjanek też pewnie błądzi.
— Niezawodnie. Przy pogodzie trudno trafić, a teraz niepodobna! Nie forsuj koni, jeśli ustaną, śnieg nas pogrzebie.
Mrozowicki konie wstrzymał. Okryte potem, dymiące szły, kędy ich wiodła wilczata klacz. Zwierzę to czuło niebezpieczeństwo instynktem