Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/241

Ta strona została przepisana.

stepowym. Węszyła to ziemię, to powietrze, niespokojna, skupiona w sobie, rżąc od czasu do czasu i strzygąc uszami. Śnieg już upadł po kolana. Antoni znowu wołał i dzwonił, ale dźwięk ginął, rozpływał się w zbitem powietrzu. Posuwali się zwolna, nie widząc nawet koni przed sobą. Było to straszne.
— I to trwać może trzy doby — mruknął Mrozowicki.
— Może.
— A jak konie ustaną?
— To śmierć.
Spojrzeli na siebie.
— Straszno ci? — spytała blademi usty.
— Umierać teraz! Mój Boże! — szepnął, wzdrygając się.
— Nie dawaj koniom stanąć! Niech idą, niech idą! — zawołała.
Sanie otarły się o coś. Był to pień brzozy.
— Lasek! — rzekł Antoni. — Może wśród drzew zostać?
— Nie, nie! Jedźmy, ruszajmy się! Gdy staniemy, będzie po nas!
Zaciął konie. Brnęły w śniegu, chrapiąc, odurzone i zalękłe. Sanie tonęły w tym puchu. Nagle zaszumiało, zahuczało coś, jakby stado wielkich ptaków zrywało się do lotu, i wicher uderzył konie w piersi z takim impetem, że się zwróciły, zgarnęły łby do ziemi, zatoczyły się jak pijane.
— Buran — szepnęła Marja.