Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/242

Ta strona została przepisana.

Wicher zatamował im głos. Śnieg nie padał, płatków widać nie było, tylko tumany białe leciały bez przerwy z gwizdem, rykiem, chichotem, płaczem, śmiechem strasznym. To tak wicher wygrywał stepowi.
Antoni stanął prosto i począł bić konie. Resztkami sił i strachem wiedzione, parły naprzód, zapadając się coraz głębiej. Szarpały nierówno sanie, wicher je popychał, i tak pędzili czas jakiś. Wreszcie Antoni na żonę się obejrzał. Oczy miała zamknięte.
— Maryniu, zimno ci? — spytał.
Ocknęła się i wyprostowała.
— Nie. Tylko mnie bardzo sen morzy.
— Nie poddawaj się, na miłość boską! Zmarzniesz na śmierć, gdy zaśniesz!
— Ja wiem, ale oprzeć się nie mogę.
— Zlituj się nade mną! To śmierć!
Rzucił konie. Począł jej ręce rozcierać, śniegiem oczy zwilżać a wreszcie za ramiona trząść. Rzeźwiała na chwilę i znowu opadały ciężkie powieki, osuwała się, niezdolna zapanować. Przemocą wlał jej do ust wódki i sam wypił, czując, że kostnieje.
Konie stanęły. Spojrzał, nieprzytomny prawie. Śnieg dochodził im piersi. Przerażone, zaczęły się szarpać, gryźć, dziko kwiczeć, targać uprząż, wspinać się rozpaczliwie. Wreszcie wilczata klacz zerwała hołoble, lejce pękły, a ona z rozwianą grzywą, z krwią nabiegłemi oczami, wściekła wpadła w zaspę, przebrnęła ją i znikła. Pozostałe,