Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/243

Ta strona została przepisana.

słabsze, zarżały tylko żałośnie, wspięły się i popadały, miotając się coraz słabiej. Tedy Antoni zobaczył śmierć naocznie. Stała przed nim. Całun to jej był, co ich pokrywał, śpiew to jej był ten wicher; państwem jej był ten gąszcz biały, szary, co otaczał ich zewsząd.
Wyskoczył z sań i żonę wziął na ramiona. Sam nic wiedział, co czynił. Pies go za rękaw uchwycił i zawył. Więc i on zawył do zwierza podobnie. Począł rękami odrzucać śnieg z sani, na sam spód ułożył śpiącą, okrył ją, czem miał, i sam się skulił przy niej, ogrzewając oddechem. Tomój wsunął się i przy boku swej pani się ułożył.
Tę bryłę dwojga ludzi i psa śnieg począł zakrywać, a na nich schodził sen śmiertelny. Zrazu widać było głowy końskie i futra w saniach, z pod których słaby ruch dawał wiedzieć, że żyją. Potem na gładkim stepie konie, ludzie, sanki uczyniły tylko garb, do mogiły podobny i jak mogiła nieżywy. Buran szalał coraz wścieklej i noc zdawała się nie mieć kresu.
Andrjanek i Łukowski zgubili dzwonek. Tedy chłop przezorny zawrócił konie i pilnie bacząc na swój ślad, trafił zpowrotem do futoru. Spodziewał się tam już zastać Mrozowickiego i strapił się mocno.
— Zbłądzili! Zbaw ich, Boże! — szepnął, widząc, że zanim burza nie przejdzie, poszukiwania będą daremne.
Zmęczeni, pokładli się obadwa i zaraz zasnęli. Szyszkówna nie raczyła się do nich odezwać