Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/244

Ta strona została przepisana.

i udawała śpiącą. Gdy się jednak upewniła, że nie słyszą, wstała i oparłszy się o okno, przysłuchiwała się burzy. Nie strach jej było, owszem, robiło to wycie dziką przyjemność. Widziała w myśli konanie dwojga ludzi. Jednego na rękachby wyniosła, życie ważąc ochotnie; drugą własnemiby rękami dobiła. Połączyli się, niech więc giną razem! Gdy odjeżdżali, spodziewała się, że noc ta będzie ich ostatnią. Nie będzie on tamtej pieścił i całował; zastygną, nie dojechawszy do domu. Nienawiść przemogła jej miłość, gdy tak stała, słuchając buranu.
Nagle uszu jej doleciał głos inny. Było to stękanie, chrapanie, głuche uderzenia.
Coś zaciemniało za okienkiem i zwaliło się u progu. Dziewczyna wzięła siekierę i nieustraszona wyszła do sieni.
— Kto tam? — spytała, a nie otrzymując odpowiedzi, rozwarła śmiało drzwi.
Coś wielkiego leżało na śniegu. Trąciła nogą, potem ręką. Był to koń. Niespokojna, ciekawa, wróciła do chaty i zapaliła latarnię. Przy niepewnem świetle łojówki obejrzała zwierzę i poznała wilczatą klacz Antoniego. Tedy nagle, wobec tego dowodu zguby, poczuła strach i ból w duszy. Przekonała się, że zwierzę żyje, nakryła je płachtą, a potem chwilę stała, szarpana tysiącznemi myślami.
Dwa razy zbliżyła się do posłania Andrjanka i wróciła. Wicher bił o ściany chaty i chichotał. Stanął jej w pamięci ów wieczór letni, gdy kupiec