Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/245

Ta strona została przepisana.

z kosami tu zabłądził. Mówił jej o kraju dalekim, nauczył piosenki, dobry był, o, dobry!
Oparła się o ścianę i zapłakała. Ze łzami spłynęła jej zaciętość. Już bez wahania podeszła do Andrjanka i trąciła go:
— Wstawaj! Antoniego klacz leży pod progiem.
— Klacz, sama? A oni? — wybełkotał chłop, walcząc ze snem.
— Oni pewnie w zaspie ugrzęźli.
— Nu, to co?
— Idź szukać!
— Czy ty rozum straciła? Co to: step — podwórze, żebym ich znalazł?
— Głupiś! Kiedy klacz jest, to i oni niedaleko; konie wracały własnym śladem, póki sił stało.
— Aha, a ślad kto znajdzie? Ty sama głupia!
— Moje psy znajdą. Dosyć gadać! Dzień się robi! Ruszajmy!
— Och, ty, Boże mój! — stęknął Andrjanek. — A jeśli i znajdziemy, to zmarzłych. Miły druh mój, nieszczęsny!
Wstał i Łukowskiego obudził.
Dziewczyna zabrała łopaty i drągi, zawołała psy do siebie i gładząc je, dała powąchać szal wełniany, który niegdyś Antoni w futorze zostawił. Chowała go dotąd w swej skrzyni. Potem wyprowadziła je na podwórze i kazała obwąchać klacz i puściła je naprzód, komenderując: szukać!
Brytany odważnie ruszyły w śnieżycę, za nimi Szyszkówna z łopatą w garści.