Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/246

Ta strona została przepisana.

Dzień się ledwie poczynał mętny, wicher z nóg walił, śnieg zasypywał oczy. Aby się nie zgubić, dziewczyna obwiązała się sznurem, którego koniec trzymał Andrjanek; w środku szedł Łukowski. Posuwali się wolno, bo psy często traciły ślad, grzebały śnieg, krążyły, wracały po sto razy w jedno miejsce. Ludzie zapadali w zaspy, pomimo mrozu, borykając się z wichrem, bez tchu byli i potem okryci.
Po kilku godzinach zaledwie dotarli brzeźniaku, o kilkaset kroków od chaty. Futor znikł z oczu i Andrjanek rzekł:
— Daj Boże do nocy dom odszukać!
Szyszkówna brnęła dalej, odzywając się tylko do psów. Wtem obadwa brytany dopadły zaspy i tam zawzięcie grzebać zaczęły.
Dziewczyna zapadała po ramiona, ginęła chwilami z głową i darła się zawzięcie do nich.
— Och, ty, Boże mój! — mruknął Andrjanek. — Żebym żony nie miał, jąbym wziął. Ot, mocna!
— Znalazły coś psy! — krzyknął Łukowski.
— Et! — odparł chłop. — To pewnie Szamana, swego gospodarza zwietrzyły.
Zapadł po szyję i sapiąc, rzekł:
— Oparłem się o coś twardego. Ratujcie!
Łukowski zaczął kopać śnieg. Wicher nanosił im coraz nowego. Był to trud wściekły. Dziewczyna zrzuciła kożuch, pracowała zajadle. Trwało to godzinę. Omdlewały ramiona. Nagle łopata uderzyła o coś twardego; był to łeb koński, sztywny, martwy, z zastygłą u warg krwawą pianą.