Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/249

Ta strona została przepisana.

Tak byli osłabli, że się nie mogli utrzymać na nogach. Wicher i do chaty się wdzierał, a dym z komina napełniał izbę. Ciemno było i mroczno i chyba trudno było o bardziej ponure otoczenie.
— To tak na grobie Szamana czarty ucztują — rzekł Andrjanek.
Łukowski siedział na ławie i na Szyszkównę zerkał. Brytany u nóg się jej pokładły, a ona znowu ponura była i milcząca. Niekiedy zpodełba patrzała na Mrozowickich. Wreszcie Andrjanek począł opowiadać. Znał on step od dziecka i niejedną taką burzę wśród niego przebył.
— Zeszłej zimy całe wesele huragan zasypał — mówił obojętnie. — Od wsi do wsi jechał orszak sani kilkanaście... i zginęli. Ludzi czterdzieści. Szukano ich daremnie. Dopiero latem przypadkiem trafiłem na nich. Rzędem sanie stały i końskie kości i ludzkie ostatki. Trawa i burzany już je pojęły i gniazd ptasich pełno w wojłokach i futrach. Sępy opodal osiadły, a lisy pokopały jamy. Już i tarbagany ich się nie lękały, choć strzelb kilka leżało w saniach i tak smyrgały wśród tych kości. Takci step i rodzi, i morzy.
— Biedni Kirgizi w swych jurtach! — rzekł Antoni.
— Kirgiz, jak chomik, w norze się przyczai, najgorsze przetrwa. Słyszycie? Już buran się zmęczył, sapie, zaraz legnie.
Wszyscy nadstawili uszu. Na dworze zrzadka dawało się rozróżnić dyszenie wichru. Potem ryk jeden potężny — i nastała cisza.