Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/25

Ta strona została przepisana.

— Ty nie tutejszy?
— Boże broń! Ja z Europy. Kucharzem byłem w Moskwie w restauracji. Teraz ja nieszczęsny! Nu, skocz, Katałaj!
Podstawił kotu nogę, ten dał susa i tak wyszli za drzwi.
Mrozowicki ubrał się i stanął w oknie. Widać było przez nie podwórze, budynki gospodarskie, dalej ogród pusty, a dalej step bezbrzeżny.
Młody człowiek zastanowił się nad swem położeniem. Jechał do przyjaciela, który go wzywał po wielekroć. Tam w Europie szło jak z kamienia, brakło pracy i chleba. Tutaj, byle trochę grosza, karjera była gotowa. Tak pisał do zniechęconego zawodami druh serdeczny, podpora, dusza bratnia, wierna. Trochę grosza zebrał biedak ciężką pracą i ruszył. Teraz był u wymarzonego celu, ale bez zasobu żadnego i bez przyjaciela. Co robić? U grobu jego się pomodlić i wracać. Ale jak? Piętnaście kopiejek miał całego funduszu i tę jedną odzież na grzbiecie.
Co robić? Co robić? Myślał wciąż jedno, nie mogąc dalej się posunąć, nie mogąc znaleźć logicznego wyjścia z położenia, pełnego upokorzenia i wstydu. Chyba żebrać u tych obcych?
— Czy pan już wstał? — rozległ się głos Utowiczowej z jadalni.
Ocknął się, przetarł ręką czoło i oczy i wyszedł witając staruszkę.
— Odpoczął pan już, chwała Bogu! Proszę do kuchni na śniadanie!