Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/26

Ta strona została przepisana.

Zeszli na dół do wielkiej izby, gdzie gospodarzył Siergiej z Katałajem. Przy stole siedział ksiądz stary, popijając herbatę. Ukłonił mu się Mrozowicki, a Utowiczowa przedstawiła.
— To ksiądz Ubysz, nasz lokator, a to, księże, pan Mrozowicki, który temu miesiąc był w Ostrej Bramie i brata proboszcza widział.
— I ja byłem w Ostrej Bramie — odparł ksiądz apatycznie.
— Kiedy? Sto lat temu.
— No, to i co? Jak zechcę, to znowu będę! — zawołał stary zgryźliwie.
Utowiczowa za jego plecami pokazała na czoło, a potem rozłożyła ręce, szepcząc:
— Wie pan, biedak trochę warjat! Wiadomo, klima tutejsza!
Potem ugościła Mrozowickiego i mówiła:
— To pan znał naszego Antosia! Złote było dziecko, takich Bóg zawsze prędko zabiera. Biedny pan doktór — hodował — no, i co z tego? Teraz sobie darować nie może, że go tutaj na tę klimę sprowadził. Ale to tak. Daje Bóg jedno, to drugiego nie daje. Fortuna sprzyjała. O, bogaty on! Tenże dom własny i pola ma sporo — krowy, konie, a i w handlu nad wyraz szczęśliwy. Latem bydłem handluje, zimą zbożem — to w step — to na jarmarki, a grosz płynie. Nawet sklep się opłaca i z szynków dobry dochód. Ano, to szczęście zgubiło Antosia. Kiedy pięć lat temu umarła pani, ja sama doradziłam by sprowadzić Marynię i do pomocy, i do towarzystwa. Napisali do niej,