Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/27

Ta strona została przepisana.

na pensji w Wilnie była, i zaraz ją Antoś przywiózł. On wtedy w Petersburgu na uniwersytecie był. Marynia została, on precz odjechał na te studja. Aż gdy skończył i już na doktora zdał egzamin, pan w głowę wziął go tu zabrać. Roboty tyle jest, pomocy gwałtu trzeba było. Prawda! Ano, i serce za nim zostało. I on tego chciał, — i tak wszystko na złe szło. Robaczek, niebożątko! Krótko pomagał, mało napracował, a długi ból został, a wiele łez pociekło!
— Sakramenty przyjął! — wtrącił ksiądz Ubysz spokojnie, kiwając głową, jakby dodawał — dobrze mu, niema co się troskać!
— Łatwo księdzu mówić, kiedy własnych dzieci nie miał! — zawołała Utowiczowa.
— Nie, nie miałem! — odparł staruszek. — Parafję miałem w farze! — i zasępił się nagłe.
— Teraz o Marynię codzień się modlę. Zdrowa ona niby, ale też delikatna, a robota bratnia na jej ramiona spadła. Oj, bogactwa te, bogactwa! Ciężkie one i frasobliwe! A już sama nie wiem, co dalej będzie! Bo to, panie drogi, ona zaręczona z panem Szumskim, co u kupca Szyszkina gorzelniami zawiaduje. Trzy lata ma tu być, a potem może wrócić zechce i ją zabierze. Co wtedy my dwoje z panem doktorem poradzimy? Ot, ciekawość!
Zamyśliła się, ale w tejże chwili dwóch chłopów zajrzało do kuchni i zażądało siarki i tytoniu.
— Zobaczże pan nasz sklepik! — wezwała Mrozowickiego za sobą.