Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/29

Ta strona została przepisana.

dym towarze cena jest napisana. Niech mnie pan na minutę zastąpi.
Został chętnie. Robota rozrywała jego ciężkie myśli. Ważył tedy, mierzył, pieniądze do szuflady zgarniał i tak był zajęty, że nie słyszał dzwonków sań i nie uważał, że panna Marja zajrzała do sklepiku. Za nią stał jakiś mężczyzna.
— Ciotko — zawołała, ale wnet się poprawiła i nie okazując najmniejszego zdziwienia, dodała tym właściwym sobie tonem stanowczym a smutnym: — Grynia tu wnet przyniesie kupione towary. Proszę, rozpakuj je pan!
— Dobrze, pani! — odparł, zajęty właśnie wyliczaniem zdawkowej monety.
Poszła na górę, a za nią ów obcy mężczyzna.
— Jak babcię kocham, — mówił ze śmiechem — Antoni miał oryginalny gust! To jest więc ten wybrany przyjaciel. Co za cudaczny pasażer! Istna pokraka. O sto sążni czuć go parafją, zacofaniem i niezaradnością! To mi dopiero ananas!
— Ależ pan go ledwie widział! — zauważyła panna Marja.
— To mi wystarcza. Mam szczególny talent fizjonomisty! Spojrzę i wiem, co zacz jest. O, proszę pani, w naszym wieku szalonego ruchu i zmian ten tylko coś wie, kto wlot pojmuje. Ja mam tę wiedzę.
Z wyszukaną grzecznością pomógł jej rozebrać się z futer.
— Ojciec jeszcze nie wrócił, widzę. Musi mieć dużo chorych.