Młody człowiek poszedł za Marją do gabinetu. Był tu na poufałej stopie przyszłego zięcia i gorliwie spełniał swą rolę.
— Zziębła pani! O, biedne rączki! — ubolewał. — Kiedyż ten czas nadejdzie, gdy je uczynię bezczynnemi?
— To stanowczo nigdy nie nastąpi — odparła.
— O, pani! Nie rozdzieraj mi tęczowych marzeń! Dzień i noc śnię o tem. Uczynię panią w mym domu królową, bóstwem; postawię na ołtarzu mej czci i uczucia. Rozkazywać nawet nie będziesz potrzebowała, bo wszystko naprzód będzie spełnione. Nie zniosę troski na tem białem czole, trudu najmniejszego rąk. O nie! Ja wszystko za ciebie uczynię
Panna Marja poruszyła brwiami i uśmiechnęła się blado.
— Ten program nie dla mnie. Biorę to za żart, boć przecie zna mnie pan i o takiej roli myśleć nie może. Nie stworzonam na bóstwo, ale na pomocnicę człowieka.
— Tak się pani zdaje. Tutejsze życie zamienia każdego w jakieś jestestwo niższe, pracujące jak wół. A przecież nie tu, szczęściem, żyć będziemy. Jednego dnia nad termin tu nie pozostanę. Uwiozę swój skarb do mojej ukochanej Warszawy. Tam inne życie, towarzystwo, działanie! Palcamiby mnie wytykano, żebym żonie pracować pozwolił. Jesteśmy ludzie zamożni. Ja mogę sobie na zbytek nawet pozwolić.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/30
Ta strona została przepisana.