— Widziałem, to mi wystarcza.
— No, i jak się panu zdał?
— Ano, krótko i węzłowato: anima vilis!
— Powoli, powoli!
— Słowo honoru daję! Na dowód wezmę go na spytki przy obiedzie. Zobaczy pan, pewnie nie zrozumie nic cienkiego, a ciąć go można bezkarnie jak hipopotama! Ja mam do tego talent nielada!
— Oj, wy, Gaskończyki! — pobłażliwie rzekł doktór. — Cóż mówią o jarmarku w Kurhanie?
— Świetnie się zapowiada. Pan dobrodziej ma co na sprzedaż?
— Masło tylko i woły.
— Ładny kawałek grosza kapnie.
— Zaraz i wyciecze, bo drugą partję wołów postawię na waszych gorzelniach, jeśli dam rady tyle skupić. Trzebaby w step zajrzeć. Oj, co roboty!
Mówił to z radością, ale pan Szumski tonu nie pojął i rzekł:
— Pan dobrodziej zbytnio się utrudza. Czasby było spocząć, pieniążków nie brak.
— Pieniążki, albo o nie chodzi? Dosyć jest, bardzo wiele. Gdybym tyle roboty nie miał, o czembym myślał, wiadomo; ja zaś nie pozwalam sobie myśleć, bo mam jeszcze jedno dziecko, i żyć trzeba i skończyć po bożemu. Maryniu, weź te pieniądze za żyto i wciągnij w księgę, a oto ma pan pokwitowanie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/32
Ta strona została przepisana.