Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/33

Ta strona została przepisana.

Utowiczowa zjawiła się z obiadem. Szumski pomagał jej do stołu nakrywać i przekomarzał się ze starą. Wziął też na fundusz księdza Ubysza i śmiechem napełniał jadalnię. Śmiech ten dziwnie brzmiał przy żałobie gospodarzy, ale Szumskiemu wolno było dokazywać bezkarnie. Z żywością jego już się zżyli ci poważni ludzie i lubili go może właśnie za ten humor niefrasobliwy.
Gdy podano wódkę, panna Marja zbiegła nadół. W sklepiku, chwilowo pustym, siedział Mrozowicki, cierpliwie rozpakowując towary.
— Naprawdę, ciotka za wcześnie wyzyskuje pana — rzekła dziewczyna.
— A cóżbym robił? — odparł smutno. — Dawno już byłem bez zajęcia. Aż mi dziw, że na coś się zdam! W kraju przywykłem patrzeć, jak ludzie czekają na pracę, choćby najlichszą, całe lata.
— Tutaj tego pan nie ujrzy! Ale dosyć tymczasem. Chodźmy na obiad. Mamy gościa rodaka.
— Czy to pan Szumski?
— Właśnie. Zna go pan może?
— Nie, ale mówiła mi pani Utowiczowa, że jest zarządzającym nad kilku gorzelniami. Myślałem więc, że mi może da posadę. Technik jestem.
— Jak pan sobie życzy! — odparła, ruszając brwiami, co u niej znaczyło niezadowolenie.
Wprowadziła go do jadalni. Doktór go uścisnął szczerze. Szumski zdaleka się ukłonił. Przy wódce i zakąsce rozpoczęła się między młodymi pierwsza szermierka.