Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/35

Ta strona została przepisana.

— Ooo, jak pan to dobrze wyrachował. Siedem klas, siedem lat! Matematyczna głowa! No, a siła też pan miał lat, jak zdał maturę?
— Siedemnaście.
— No, no, proszę! Zwykle w tym wieku jest się skończonym hebesem!
Ksiądz Ubysz uczynił dywersję, bo począł wołać tonem grymaśnego dziecka:
— Ćwikła! Ja chcę ćwikły!
Podano mu ją, a Mrozowicki rzekł:
— Pan dobrodziej pewnie z Warszawy?
— Skądże to pan odgadł?
— Ot tak! Zdało mi się. Pracowałem rok w Warszawie, w fabryce, i poznałem tamtejszych ludzi. Weseli są.
— Ach, nawet i w Warszawie pan był! Cóż, jakże się tam powodziło? Rozrywały sobie pana kobiety i fabrykanci?
— Nie, służyłem rok na jednym miejscu w warsztatach kolejowych.
— Na posadzie generalnego dyrektora?
— Nie, jako technik.
— Pi, pi! Z gimnazjum, to sztuka!
— Eh, jużem wtedy był odbył wojskową służbę. Niedawno, dwa lata temu. Zerwałem dla interesów osobistych.
— Oho! Pewnie teraz usłyszymy coś o kobiecie!
— Co tam ciekawego. Każdy to samo przechodzi. Uczy się, potem zdobywa jakie takie stanowisko, a potem się żeni.