Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/36

Ta strona została przepisana.

— Co? Więc pan żonaty? Z całym szacunkiem!
Ukłonił się ironicznie.
Mrozowicki odkłonił się poważnie.
— Dziękuję panu, ale to na potem. Mam narzeczoną zaledwie.
— A zatem prześlij jej pan moje uszanowanie. Żałuję, że nie poznam. Więc tutaj pan myśli zakładać gniazdko?
— Bóg wie! — lakonicznie odparł przybysz. — Tutaj chciałbym pracę znaleźć. Może u pana w gorzelniach znajdzie się dla mnie posada?
— Ach, panie! Smutnem nauczeni doświadczeniem, wymagamy kwalifikacyj, świadectw, prób, dowodów. Potrzebujemy fachowych ludzi, samoucy nie popłacają!
— Pewnie! — potwierdził Mrozowicki. — Ale dotąd, gdziem pracował, zadowoleni ze mnie byli! Tylko ta okropna konkurencja w kraju tu mnie zagnała. Mam świadectwa i jeśli pryncypał pański zechce, mogę je przedstawić.
— Och, mój pryncypał nie zwykł beze mnie decydować. Zresztą pomyślę o tem. Może się pan na co przyda!
Doktór z córką do rozmowy się nie wtrącali, ani bawiły ich podobne żarty; jedna Utowiczowa śmiała się niekiedy i ksiądz wybuchał idjotycznym śmiechem zawsze nie w porę.
Wreszcie powstano od obiadu. Mrozowicki, zakłopotany, cofnął się do swego pokoju, nie chcąc być wśród tej rodziny natrętem, ale go doktór zawołał.