Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/37

Ta strona została przepisana.

— Nie pali pan? — spytał.
— Dziękuję panu! — odparł wymijająco.
Palaczem był namiętnym, ale wstydził się korzystać z cudzego tytoniu, a kupić nie miał za co. Odzwyczai się na ten czas, nim grosz zdobędzie.
Zabawił chwilę i wysunął się nadół. Utowiczowa rada go ujrzała w kramiku i zaraz posadziła na swem miejscu. Miała mnóstwo gospodarskich robót.
Siedział cierpliwie do zmroku. Widział odjazd Szumskiego, który mu protekcjonalnie kiwnął głową; widział pannę Marję, snującą się po domu i zawsze zajętą. Wreszcie pod wieczór doktór go odwiedził.
— Cóż, targ dobry? — spytał, siadając obok.
— Bardzo dobry, o ile mi się zdaje.
— Dobry to interes. Był jeszcze lepszy. Teraz takich samych kramików jest trzy we wsi. Konkurencja i u nas, panie.
Weszli kupujący, jakiś stary poważny gospodarz. Zaczęła się rozmowa.
— To ty drugiego sprowadził syna, Kazimir Stanisławowicz? Nu, ten zuch, mocniejszy będzie od tamtego. Z tym ty możesz sporo napracować.
Doktór głową potrząsnął.
— Nie mój to syn. Swojak przyjechał w gościnę.
— Tak ty jego nie puszczaj wracać! Niechaj tobie pomaga, za syna jego weź, kiedy Bóg tamtego wziął. Tamtego zaś z ryżą brodą wygoń, bo on do niczego; temu córkę daj i będzie znowu si-