Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— Mów pan, mów! Jakto było? Wszystko mów!...
— Poznaliśmy się w wagonie. Zabrakło mi pieniędzy na resztę drogi i taka mnie desperacja ogarnęła, żem się zdecydował prosić. Spojrzałem po wszystkich i do niego się zbliżyłem, alem nie potrafił żebrać, tylkom zapłakał gorzko.
A on, jak był wesół a serdeczny, — i nie pytał.
— Mazgaju! — powiada. — A jakże ty po narzeczonej rozpaczać będziesz, kiedy o podły pieniądz beczysz? Ani dbaj, wystarczy nam dla dwóch! Trzymaj się mnie, kiedyś taka fanta!
Mój Boże! Trzymał on mnie jak tonącego dobry pływak nad wodą, jak ojciec dziecko, jak brat słabszego brata, i jak żywot długi, nie będzie tej godziny, żebym go nie błogosławił, nie pamiętał, nie kochał. I płakać będę, a jak łez nie starczy, niech choć za nim krew serdeczna płynie.
I mówiąc to, zapłakał ciężko, a doktór go za głowę objął i mocno przycisnął do piersi, w której łkanie grało.
Teraz panna Marja zrozumiała, za co tego nieświetnego człowieka kochał jej brat-badacz. Za tę jasność uczucia, za prostą duszę, za wierność i wdzięczność pamięci.
Tymczasem młody się pohamował, w milczeniu ujął rękę doktora i ucałował ją.
— Żyliśmy razem i on płacił za mnie dwa lata. Potem dostałem stypendjum. W ostatnim roku tak mi dobrze szło, żem nawet sto rubli zebrał