Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/51

Ta strona została przepisana.

go odbiegło. Znowu nieswój się poczuł, zawstydzony, gorzej jak obcy, bo intruz i wróg mimowolny.
Odstąpił o krok i nie wiedział co rzec, gdy wtem ksiądz Ubysz znowu o losie swych karcianych domków zawiadomił.
— Że się walą, kiedy źle stawiam, no, to rozumiem. Ale kiedy dobrze robię, także się walą! To dlaczego? Nie będę więcej budował.
W tejże chwili psy na podwórzu podniosły okropne szczekanie i pisk. Utowiczowa porwała się z miejsca.
— To pewnie Siergiej wraca. Obrzydły pijak. Znowu trzy dni będzie chorował.
Kasztanowaty pies panny Marji zawtórował towarzyszom, a doktór wstał.
— Jednakże trzeba wyjrzeć co się dzieje.
Spojrzał na Mrozowickiego i dodał:
— Wyjdźno i zbierz tego pijaka z podwórza! Pewnie do drzwi nie trafił.
Mrozowicki skoczył nadół.
Na dziedzińcu leżał w śniegu Siergiej. Psy go obaliły witając i teraz skubały z radości, a on słabym głosem się odzywał:
— Nu, nu, Pucyk! Nu, nu, Mucik! Leżeć, Sybiraki! Kotletów chcecie? Ha?
Wstawać zaś wcale nie próbował. Mrozowicki wziął go na ręce i wniósł do kuchni. Tam ciepło odurzyło do reszty kucharza. Stracił czucie i ruch.
— Oj, chory ja! Oj, chory! — stęknął i zasnął.