Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/52

Ta strona została przepisana.

Młody człowiek, ułożywszy go, poszedł do siebie na górę. Domowi już się rozeszli i cisza panowała głęboka. Tułacz usiadł na posłaniu zmarłego przyjaciela i ciężko się zamyślił. Teraz żałował, że ofiarę doktora tak lekko przyjął, uległszy chwilowemu wrażeniu. Straszno mu było, pusto i smutno. Kobiety miał przeciw sobie, z Szumskim spotykać się będzie zmuszony często, położenie będzie dwuznaczne. I poco się zgodził? Lepiej było iść naoślep w pogoni za chlebem, jak to przyjąć. Pokusa go zdjęła, chciałby uciec choć tak, wśród nocy, potem wystarawszy się o posadę, wrócić i przeprosić i podziękować. Ale tego się powstydził. Podniósł oczy i wzrok padł na dużą fotografję przyjaciela, który jakby patrzał nań z wyrzutem.
Spojrzenie tego przewodnika jeszcze z wizerunku moc zachowało nad nim. Westchnął z głębi serca.
— Nie godzi mi się jego ojcu odmawiać! — wyszeptał. — Niech się dzieje co chce! Ścisnę zęby i będę cierpiał.
Tej nocy mało odpoczywał. Na jutrzejszą niedzielę jedyną swą koszulę uprał, potem odzienie poczyscił i pozszywał, jak umiał. Byle długo trwało, choć do lata, gdzie za byle co można się ubrać. Wtedy będzie można kożuch zbyć, a potem... Machnął ręką. Całe życie na to „potem” nie miewał odpowiedzi, a przecie przebrnął.
Nazajutrz cała kolonja swoja zeszła się do domu doktora Gostyńskiego i poznał tych rodaków