Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/54

Ta strona została przepisana.

na zakończenie intonował śpiewy obrzędowe i na tem poprzestawano. Ksiądz nawet wcale ze swej stancyjki nie wychodził. Ostatniemi czasy właśnie coś doń przystąpiło. Trzy niedziele zabrakło biedakom nabożeństwa, ale dzisiaj zato ksiądz był szczególnie łaskaw.
Gdy tak stali skupieni, ukazał się we drzwiach gabinetu. Za nim na przenośnym ołtarzyku jarzyły się już świece woskowe, oświetlając obraz częstochowski.
— Chcecie może spowiedzi? — spytał donośnie. — To chodźcie, wysłucham was przede mszą.
Kilku starych wystąpiło naprzód i poszło za nim do improwizowanej kaplicy, a do pozostałych wyszła panna Marja i spytała o Rogowskiego.
— Niema go. Posłał go Szyszkin do Szczedryńska.
— Któż z panów go zastąpi?
— Nikt nie pamięta ministranturki — odparł któryś z młodych.
— Może pan księdzu usłuży? — zwróciła się do Mrozowickiego.
— W szkołach będąc, służyłem. Żeby jaka książka z tekstem, tobym się połapał.
— Idź, idź, Antosiu! — zawołał nań doktór.
Wtedy cała kolonja zwróciła na niego oczy. Dotąd, swoim zwyczajem, stał na uboczu.
— Kto to? — pytano doktora.
— Kolega syna. Pomocnik mój — odparł lakonicznie.