Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/55

Ta strona została przepisana.

Na dalsze pytanie nie było czasu, dzwonek się rozległ i runęli wszyscy do kaplicy.
Pokazały się w rękach książki bardzo stare, a słuchali mszy, klęcząc i modląc się tak głośno, że ten szmer czasem aż głuszył łacińskie słowa rytuału. Ksiądz Ubysz nie ten codzienny był; jakiś inny, skupiony, poważny, z ogniem w oczach zwykle błędnych, z namaszczeniem w ruchach. Mrozowicki nie pomylił się ani razu.
Z kuchni przybiegła Utowiczowa i krzyżem padłszy, wzdychała z głębi duszy.
— Wieczne odpocznienie! — mówiła ciągle i ciągle.
Dużo tych dusz miała, dla których o światłość wiekuistą błagała.
Na zakończenie ksiądz odmówił pacierze, a potem głosem zmęczonym i drżącym zaczął: „Pod Twoją obronę!”
Tutaj już wszyscy, złożywszy książki, napamięć, patrząc w obraz, śpiewać poczęli. Brzmiały tony stare, młode, fałszywe, od mrozu i wódki pochrypłe, brzmiał dyszkant Utowiczowej i nawet głęboki bas doktora, aż i Mrozowickiego to objęło i on nieśmiało, półgłosem do tej prośby się przyłączył.
Od świec jarzących blask bił o te twarze stępiałe, zdziczałe, spodlone nędzą lub zaostrzone chorobą i nudą, kładł na nie odrobinę rozjaśnienia, co aż w głąb przez oczy wzierało. Ksiądz wstał z klęczek pierwszy, śpiesznie się z szat mszalnych rozebrał, sprzęty święte schował i już do powszedniego trybu wracając, pobiegł prawie