Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/58

Ta strona została przepisana.

— Jednakże jabym się ożenić chciał.
Tu wybuchnęli wszyscy wielkim śmiechem, a jeden ze starych się ozwał:
— No, kiedyś taki amator, to czemu do mnie nie wstąpisz?
— Albo mi pan swoją córkę da?
— Czemu? Nie mnie ona się hoduje, ale któremu z was.
— To czemu nie mnie? Albo mnie? — kilku naraz się odezwało.
— Ja pierwszy! — wołał Rudnicki.
Doktór nic już widocznie nie miał do powiedzenia, bo nie broniąc wrzawy, jął z Walentym na stronie rozmawiać, a wtem i Utowiczowa weszła z nakryciem do obiadu. Mrozowickiego zawołał gospodarz i przed posiłkiem przedstawił kolegom. Po chwili traktowano go jak starego znajomego, poufale, szorstko. Pytano go też o ten Zachód daleki, o drzewa, o wody, o ludzi dawno pomarłych. Byli starzy, którym jeszcze polityka z głowy nie wywietrzała, i z Marcinkowskim, ojcem owej córki, tyle pożądanej, Mrozowicki podzielił siedem razy Europę, coraz fantastyczniej.
Spożyto obiad z wilczym apetytem i poczęli się rozchodzić, rozjeżdżać.
Gdy za ostatnim zamknięto wrota, doktór ciężką rękę na ramieniu młodego oparł i rzekł powoli:
— To, patrz, jest gałąź od pnia odcięta, trudno ją na nowy grunt przesadzić, trudno utrzymać zieloną! A jedną myśl mają i ci, co fortunę robią,