Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/60

Ta strona została przepisana.



III

Wczesnym rankiem obudził doktór Mrozowickiego.
— Pojedziemy w step — rzekł.
Młody, nie zwykły czynić uwag ni protestów, odział się żywo, mimochodem spojrzał na termometr. Wskazywał tylko dwadzieścia stopni.
— Osobliwie łagodna zima — mówił Gostyński przy śniadaniu. — Kurs mamy spory, wiorst pięćdziesiąt nad jeziora. Marynia weźmie Grynię i nasze konie, nas powiezie Andrjanek. Że też go dotąd niema!
W tej chwili przeze drzwi wtłoczył się chłop olbrzymi, czapkę zdjął, przed świętym obrazem kilkakroć się pokłonił i przy stole usiadł, poufale witając obecnych.
— Pierwszy raz widzisz Antoniego Stefanowicza? — zagadnął doktór.
— Pierwszy. Ojciec mi mówił, że swojaka macie, ale nie miałem czasu zaznajomić się. Niczego człowiek, może i pobratamy się, jeśli zuch i myśliwy. Masz strzelbę?
— Nie.
— Postaraj się kupić. Prochu i ołowiu u mnie dostaniesz. Jest u nas latem i zimą co robić. Kuropatwy, bielaki, kaczki, gałanduchy. A ot, z ry-