Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/62

Ta strona została przepisana.

Przyniosła nowy kożuch i wojłoki. Zdawało się Mrozowickiemu, że podając mu to odzienie, sumowała w duchu cenę.
W milczeniu się odział, a doktór burczał:
— Czy to ciebie trzeba jak dziecka pilnować? Co to za głupia hardość i pycha!
Siedli wreszcie we trzech na sanie Andrjanka i pognali na wiatr.
— Czego my jedziemy, panie? — spytał Antoni.
— Do Kirgizów po woły. Uważasz! Za trzy tygodnie jarmark w Kurhanie. Pobijemy swoje opasy na gorzelniach, a natomiast postawimy nowe. Dziś je kupię, a potem ty już sam je przypędzisz. Ja będę zbożem zajęty.
Jechali czystym, nagim stepem bez drogi; chłop pogwizdywał wesoło.
— Jakże Kirgizi zimują bydło?
— Pasą!
— Po śniegu?
— A tak. Zaraz zobaczysz. Ot, tutaj już stado przeszło. Zbliżamy się do jurt.
Rzeczywiście śnieg był stratowany, sterczały zeń zeszłoroczne badyle ziół.
— Tutaj już przeszły konie — zauważył Andrjanek.
— Konie idą przodem, — tłumaczył doktór — potem pędzą bydło rogate, resztę wygryzają owce.
— I niczem więcej nie karmią?