— Nie zginie. Przyjedzie! — odparła obojętnie.
— Coś ty niebardzo o niego dbasz? — oburzyła się Utowiczowa.
— Dbam o to, o co i on: o moje pieniądze — zaśmiała się ironicznie.
— To pocoś go przyjęła? — mruknął ojciec.
— Bo każdy takiż sam. Nie wszystko jedno, ten czy inny?
— O, serce u ciebie, serce! Boże, od niego broń dobrych ludzi! — sarknęła Utowiczowa.
— Nikogo nie częstuję! — odcięła ostro dziewczyna.
— Daj jej, ciotka, spokój — wmieszał się doktór. — Ma rację. Kto serca nie ma, zdrów będzie i ludzie go nie zdepczą. Zimna ona. Cóż robić! Taka zostanie. Ale gdzie się podział Mrozowicki?
— Czy pieniądze mu ojciec dał jakie?
— Może go już podejrzewasz! Przyjaciel Antosia złodziej! — gniewnie burknął stary.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
— Wcale nie. Może być uczciwy. Myślałam o rozboju. Zresztą mógł zachorować. Nie ma stosownej na ten mróz odzieży.
— Przecież mu dałaś kożuch?
— Nie przyjął, więc drugi raz nie proponowałam.
— Zapewne; niech raczej umrze, byleś ty nie potrzebowała fatygować swego serca.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/70
Ta strona została przepisana.