Strona:Maria Rodziewiczówna - Anima vilis.djvu/76

Ta strona została przepisana.

łował i oparł się pokusie. Potem, idąc ulicą, rozmyślał ciągle i ciągle, od czego zacząć.
— Zdrowia ci, Antoni! — ktoś się ozwał za nim.
Obejrzał się. Był to Andrjanek, dobrodusznie uśmiechnięty.
— Chodź do nas w gościnę! Dzisiaj święto. Poznajomimy się przy herbacie!
Cała rodzina przyjęła obcego z rubaszną, pierwotną serdecznością. Przy herbacie z wódką podano cedrowe orzeszki i jakieś ciastka. Wypytywano go o te strony, skąd przybył, o rodzinę, o żonę, o ceny i handle tameczne. Nie czuli jednak zazdrości, by owe cuda cywilizacji zobaczyć. Andrjanek nawet się z nich natrząsał.
— Długie lato tylko dokuczy, bo z ciepła różne choroby przychodzą. Zimą zdrowo, a dzieci, co słabsze, mróz wydusi. Jak się które uchowa, to sto lat żyje i ot, taki jak ja!
Tu wyzywająco wyprostował swe potężne członki i pokazał pięści olbrzyma.
— Gdzie spójrz, tam jedź; gdzie staniesz, wszystko twoje; co chcesz, dostaniesz!
— Ot, nasz kraj! — z dumą jego brat dodał.
— Bogatym być można? — szepnął Antoni.
— Można. A ty już zaczął? — spytał Andrjanek.
— Ja na służbie u doktora.
— To co! Służba służbą, handel handlem. Dużo masz pieniędzy?
— Nic prawie. Dwadzieścia rubli.